Czas na przełamanie tej ciszy... Na Instagramie coś tam czasami napiszę o płytach ale już dawno nie udało mi się spłodzić tak długiej recenzji. To efekt jednej z bezsennych nocy... Na IG jest pocięta na 3 posty ale postanowiłem wrzucić ją tutaj. Może będzie zwiastunem mojego powrotu do pisanie pełnokrwistych recenzji...
To teraz czas na kilka moich słów w temacie nowej płyty Taylor Swift "The Life of a Showgirl". Nie jestem super fanem jej twórczości. Nie do końca rozumiem jej popkulturowego fenomenu. Jedno jej trzeba przyznać. Dziewczyna ciężko pracuje i dobrze wie jak grać w grę, zwaną showbiznes. Od kilku lat jest na szczycie i wszystko wskazuje na to, że nie zamierza szybko z niego zejść.
I nie zmieni nawet tego fakt, że za tą najnowszą płytę trochę się Taylor oberwało od recenzentów. Myślę, że problemem recenzentów i nowej płyty Taylor jest...Sama Taylor.
Poprzeczka jest bowiem tak wysoko postawiona, że wszyscy oczekują, że kolejna jej produkcja będzie z góry ikoniczna i kultowa. To trochę taka pułapka bycia na szczycie. Oczekiwania i presja są ogromne.
Poprzednia płyta średnio mi przypadła do gustu. I zdaję sobie sprawę, że muzycznie Taylor nigdy nie była prekursorką czy wizjonerką ale tym razem gdzieś tam skrycie liczyłem na wyjście ze strefy komfortu i "odpalenie" muzycznych "wrotek". Czytając jednak zapowiedzi, w których ujawniono kto "gmerał" przy nowej płycie z góry założyłem, że będzie to jednak "bezpieczny" tor, czyli wylęgarnia hitów na wzór bestsellerowego albumu "1989". A tymczasem dostałem przeciętną płytę pop, która chwilami brzmi jak złote lata Britney Spears (bez obrazy). Jest przebojowo, ale wtórnie.
I oczywiście nie można w tym momencie pominąć nazwiska słynnego szwedzkiego producenta - Maxa Martina. Miał on chyba tylko jedno zadanie: wyprodukować jak najwięcej hitów, które zdominują streamingi i tik-toka. I to zadanie wyszło mu według mnie średnio, bo brak tu jest oczywistych przebojów, które szturmem zdobędą serca słuchaczy i zostaną w nich na dłużej. Oczywiście nie dotyczy to sukcesów w streamingu, bo na nabijanie wielomilionowych odtworzeń przez Swifties Artystka zawsze może liczyć.
Wracając jednak do istotnej osoby producenta, Max Martin nie jest w tej materii osamotniony, bo nad produkcją tego dzieła czuwała sama Taylor oraz drugi producent z kraju ABBY - Shelback. To jednak Martin może pochwalić się nawiększymi sukcesami i licznymi nagrodami (w tym Grammy) w kategorii lansowania przebojów. I to na nim ciążyła największa odpowiedzialność. Można by rzec, że ostatnie produkcję Pana Martina są jedynie echem lat jego świetności. I na tym albumie słychać to wyjątkowo dotkliwie. Poza kilkoma wyjątkami.
Rozumiem wybór na singla "Fate od Ophelia". Ten z pozoru mało charakterystyczny utwór z każdym przesłuchaniem wwierca się w podświadomość i po jednym dniu człowiek nie może się uwolnić od tej melodii.
Drugi utwór z tej kategorii to "Father figure". Dla mnie jest to totalnie uroczy, słodko-popowy numer wyjęty rodem z wczesnych lat dwutysięcznych. Słodkość tej produkcji przełamuje może jedynie tekst, w którym (jeszcze) Panna Swift pofolgowała sobie lekko i wplotła brzydkie słowo na "d". Wszystko proste i przewidywalne ale nie wiedzieć czemu ja to kupuję.
Podobny klimat ma także utwór "Cancelled!" z lekko zadziornym sznytem. Wyśpiewany słodkim głosem, tekstowo okraszony łyżka goryczy jest jednym z ciekawszych momentów tej płyty. Potem już jest coraz gorzej wybrać utwory, które robią wrażenie. Całkiem dobrze jeszcze brzmi "Elizabeth Taylor". Lubię także delikatniejsze "Eldest Daughter" (z kilkukrotnie użytym moim ulubionym słowem na "b"). No i w sumie koniec. Reszta gdzieś się rozmywa i nie robi już takiego wrażenia. Z tytułowym utworem na czele. Jedno, że nie przepadam za Sabrina Carpenter , drugie że te ich głosy totalnie mi się zlewają w jeden. A trzecie, że ten duet nic nie wnosi oprócz podwójnego stężenia pop-słodyczy. A jak wiadomo , co za dużo, to może zmulić. No i tak jest praktycznie z całą płytą. Ot, zwykle popowe piosenki, które mogła nagrać każda inna wokalistka.
Nie będę wchodził głęboko w lirykę, którą podniecają się niektórzy recenzenci. Jakoś wywody Taylor na temat miłości czy dawnych dram rodem z podstawówki nie zaprzątają mojej głowy. Skrytykuje za to pazerność wytwórni, która znowu żeruje na nadszarpniętych po koncertowym lecie budżetach Swifties, wydając nową płytę w 15 wersjach, z różnymi okładkami, bonusowymi utworami, gadżetami itp. Nie lubię takiego jawnego zdzierstwa i chciwości. A mniemam, że tych wydań jeszcze kilka mają w zanadrzu. Tu Taylor powinna przemówić komuś do rozsądku, że takie praktyki są na granicy uczciwości.
Kończąc już moje wywody powiem tak: To nie jest zła płyta. To jest płyta, która nie spełniła wygórowanych oczekiwań. Bo pomimo światowej produkcji, szczerych tekstów, uroczego głosu Taylor jest po prostu dobrze, może nawet przeciętnie. Ale z drugiej strony mówią z że to ta przeciętność i zwyczajność zaprowadziła Taylor do miejsca, w którym jest teraz. Może więc nie tylko ta płyta ale i cała jej kariera to jeden wielki hymn ku czci przeciętności i zwyczajności, która w tym świecie generowanym przez AI jednak ujmuje i przyciąga. Może to Taylor ze swoimi prostymi piosenkami, sercowymi rozterkami może być lepszym przyjacielem i doradcą niż czat GPT...





